niedziela, 28 maja 2017

One - shot (Pragnienie)


Każdy z nas jest inny. To zdanie towarzyszyło mi od najmłodszych lat, choć nie koniecznie pod takową postacią. Zwykle brzmiało ono: Jesteś dziwny, bądź mniej cenzuralnie: Cholerny świr. Co śmieszne matka zawsze przekonywała mnie, że słowa te miały pozytywny wygłos. No bo w końcu jak można było sądzić, że jej ukochany syn może być odmieńcem wśród swoich rówieśników? Jeśli nie znacie odpowiedzi, to was uświadomię: nie można było. Tak samo nieprawdopodobny był fakt, że ktokolwiek mógł wyzywać go od jakichkolwiek kurw, czy chujów. Po prostu nie mieściło się to w głowie tej niewinnej kobiety.
            Może to i dobrze? Przynajmniej moje problemy nie dotykały jej w najmniejszym stopniu. Mi to odpowiadało. Wolałem sam z nimi walczyć. Dawniej kochałem opowieści o rycerzach, więc nawet w rzeczywistości pragnę być jednym z nich i poświęcić swoje życie w słusznej sprawie. Ten fakt nie sprawia jednak, że jestem uważany za świra. Nie czynią tego również moje przekonania religijne, czy seksualne. Moją jedyną wadą, którą aż tak wytyka społeczeństwo jest po prostu fakt, że jestem zbyt wrażliwy.
            Tak wiem, teraz pewnie pomyślicie sobie, że jestem największym debilem na świecie ale to prawda. Przez jedną cechę mojej osobowości mój świat jest najgorszy z możliwych planet, na których mógłbym się narodzić. Jedyną rzeczą, która mnie pociesza to właśnie ów jeden z możliwych światów. Oznacza  to w końcu, iż są jeszcze gorsze. Tak jestem optymistą, cieszę się, że to zauważyliście.
            Nie po to jednak rozpisuje się na kartach tej powiastki. Pragnę wam przedstawić pewną historię z moim udziałem, która odmieniła moje życie. Sprawiła, że po raz pierwszy od bardzo długiego czasu mogłem oddychać pełną piersią, nie przejmując się, iż mogę chuchnąć nieświeżym powietrzem komuś prosto w twarz.
            Wszystko rozpoczęło się poniedziałkowym dniem, najgorszym w całym, bożym tygodniu. Moje nastawienie do tej nazwy nie było przypadkowe. Wiązało się ono oczywiście ze szkołą. Jako osoba niezbyt popularna (a raczej lubiana inaczej) szczerze nienawidziłem tego miejsca. Nie jednak, jak większość nastolatków, z powodu nauk, czy nauczycieli. Moim problemem byli uczniowie.
            Gdy tylko przekroczyłem próg budynku zaczęły się moje drobne katusze. A tu ktoś podstawił mi nogę, a tu inny kopnął mocno w tyłek. Ignorowałem to wszystko ze stoickim spokojem jak zawsze. Nie oszukujmy się. Byłem do tego po prostu przyzwyczajony. Sam śmiałem się czasami, że zachowania te uodporniły mnie na wszystkie możliwe sposoby.
Tego dnia było jednak inaczej. Ci kretyni posunęli się za daleko.
Zanim jednak dowiecie się co to było musicie o czymś wiedzieć. Byłem zakochany. Te dwa słowa odmieniają wszystko, prawda? Postrzegacie mnie teraz inaczej? Założę się, że tak lecz jeszcze tego nie widzicie. Oni też nie zauważali tego dopóki nie podszedłem do niej pewnego dnia z różową różą i nie zapytałem jej, czy nie zechciałaby pójść ze mną na kawę. Odmówiła oczywiście, lecz i tak zostawiłem kwiat w jej dłoni, twierdząc, że i tak powinien trafić do swojej właścicielki. Pomimo jej odmowy, moja dusza nie cierpiała aż tak bardzo, ponieważ wiedziałem o powodzeniu mojej misji w co najmniej pięćdziesięciu procentach.
Dziewczyna niestety popełniła jeden taktyczny błąd – powiedziała przyjaciółkom. I w ten sposób w świat rozniosła się informacja o moich uczuciach. Prześladowania nasiliły się. Radziłem sobie jednak z nimi. Nawet całkiem dobrze... dopóki nie nastał ten przeklęty poniedziałek.
Prześladujące mnie osoby przesadziły. Same dobrze o tym wiedziały. Cóż... chcieli w końcu udowodnić, że mogą mnie złamać. Udało im się znakomicie. Zamykając moją sympatię w jednej z sali i znęcając się nad nią przez dłuższy okres czasu sprawili, że moje serce pękło. Dlaczego moja osoba powodowała nieszczęście innych?
- Wypuście ją! – wrzeszczałem, płacząc i waląc w drzwi. Teraz widzę, że mogłem do tej sytuacji nie podchodzić tak emocjonalnie, ale jak już wcześniej wspomniałem byłem bardzo wrażliwy i wszelka antypatia nie wchodziła w moim wypadku w grę.
Kiedy otworzyli salę, wbiegłem do środka i moim oczom ukazała się ona. Nieprzytomna i zakrwawiona postać siedząca na krześle. Wtedy coś we mnie pękło. I nim się obejrzałem wokół mnie nie było już nikogo. Trzech chłopców będących w pokoju, pobiłem do nieprzytomności. Wtedy do sali wszedł nauczyciel. Nie muszę chyba już mówić co było dalej prawda? Zawieszenie, wywalenie ze szkoły, sesje z psychologiem. Nie pomagały moje wyjaśnienia. Wmówiono mi, że jestem największym złem na tym świecie. I ja w to uwierzyłem.
Zmieniłem się od tamtego czasu. Nie tylko pod względem wyglądu ale i charakteru. Zacząłem być naprawdę nieprzyjemną osobą. Moja matka nie poznawała mnie, z czasem całkowicie się ode mnie odwróciła. Z dniem osiągnięcia dojrzałości wyprowadziłem się i zacząłem samodzielnie się utrzymywać. Odciąłem wszelkie kontakty z rodziną. Byłem niezależny od kogokolwiek. I pomimo tak wielu przemian ta jedna cecha stale gdzieś miała miejsce w moim wnętrzu – wrażliwość. Moje gołębie serce zbyt często dawało się we znaki. A to podczas dawaniu jakimś bezdomnym niedużej darowizny, a to w pomaganiu sąsiadom przy opiekowaniu się ich dziećmi. Niby nic takiego, ale zupełnie nie pasującego do mojego wizerunku. I tutaj dochodzimy do prawdziwego klucza tejże historii, a mianowicie do momentu w którym poznałem Alice.
Zapytacie pewnie zaraz kim była ta dziewczyna, prawda? Nie zdziwcie się, jeśli jej opis będzie akurat tak ogólny. Chcę ją jednak wam przedstawić właśnie w ten sposób. Na początku też nie wiedziałem o niej zbyt dużo. W zasadzie oprócz wyglądu (który, nie był zbyt powalający), posiadałem tylko jedną, potwierdzoną informację, a mianowicie – byłą ona cholernie złośliwą dziewczynką. Dosłownie potrafiła przyczepić się do wszystkiego. A to krzywo postawionych menu na ladzie, albo niedokładnie wytartych stołów. To śmieszne, ponieważ byłem od niej starszy o trzy lata, a mimo tego potrafiła nakrzyczeć na mnie, jakbym był co najmniej jej rówieśnikiem. Przez cały rok pracy z nią przywykłem do jej humorków, choć na początku było naprawdę ciężko.
Nie o tym jest jednak ta historia. Gdyby dotyczyła ona samej Alice z pewnością nie stałaby się ona interesująca. Problemem jest jednak fakt, iż bez tej szesnastoletniej dziewczyny żadna z opisanych przeze mnie niedługo sytuacji nie miałaby miejsca.
Wszystko zaczęło się od mojego niewinnego zaspania do pracy. Do późna siedziałem z dzieciakami sąsiadów, więc nie dziwnym było, że pięć godzin snu doprowadziło do tego niegodnego pochwały czynu. Kiedy dotarłem już do chińskiej restauracji, w której pracowałem była dobra godzina po otwarciu lokalu. Miałem szczęście, ponieważ szef przychodził zazwyczaj o wiele później niż jego pracownicy, a to Alice miała dzisiaj otworzyć lokal. Nie martwiłem się również o tłumy o tej godzinie. Mało kto pragnął zjeść sajgonki, czy smażony ryż o jedenastej, więc dziewczyna nie miałaby zbyt dużo pracy od rana. Dlatego ogromnym zdumieniem było dla mnie zastanie prawie pełnej restauracji i latającej pomiędzy stolikami, zezłoszczonej na wszystko, szesnastolatki.
Kiedy tylko mnie zobaczyła, wrzasnęła na cały lokal:
- Zabiję cię kretynie!!!
Słowa te wprawiły w osłupienie zarówno mnie jak i gości, którzy właśnie przyszli.
- Tak wiem, słyszałem już to – mruknąłem, ignorując jej piorunujące spojrzenie i idąc się przebrać do pomieszczenia dla pracowników. Kiedy tylko wyszedłem z pokoju dopadła mnie ta mała hiena i zaczęła narzekać, jak to jej było ciężko beze mnie.
- Przepraszam, zaspałem – powiedziałem pokojowo, zabierając się za pracę.
- Jak można zaspać z piątku na sobotę?! – zapytała zdruzgotana nastolatka, nalewając wrzątku do małego czajniczka dla gości.
- Miałem ważny powód.
- Dziewczyna nie chciała ciebie wypuścić z objęć? To jest ten ważny powód? Dorośnij człowieku.
W tym momencie nie wytrzymałem i chwyciłem ją mocno za ramię i obróciłem w moją stronę. Alice patrzyła na mnie wyzywająco. Tylko drgająca lekko warga objawiała jej strach.
- Słuchaj małolato, skończ mną pomiatać dobrze ci radzę, albo następnym razem...
W tym momencie usłyszeliśmy krzyk dochodzący z sali.
            - Idę to sprawdzić – powiedziałem, puszczając dziewczynę.
            - Zaczekaj, idę z tobą – odezwała się nastolatka, podążając za mną. Kiedy trafiliśmy w miejsce zamieszania, nie mogliśmy otrząsnąć się z tego co tam ujrzeliśmy. Na środku pomieszczenia leżał mężczyzna z wystającym, z brzucha nożem. Widok był zarówno straszny jak i komiczny. No bo w końcu to zabawne, że niedawno do tego miejsca trafiało pożywienie, które dawało dotychczas energię do życia temu grubasowi, a teraz fakt ten nie ma już żadnego znaczenia.
            Reszta gości siedziała w kompletnej ciszy, zupełnie otępiała.
            - Co się stało... -zacząłem, kiedy to nagle zza jednego krzesła wyszedł mały chłopczyk z nożem w ręku. Jak na moje oko miał on około siedmiu lat. Ledwo dorastał do pełnej wysokości krzesła, więc tylko jego czarna czupryna mogła mnie nakierować, gdzie mniej więcej stoi.
            - O hej Bartek! Dawno cię nie widziałem – powiedział w moim kierunku uradowany. Mój stosunek do niego był jednak zgoła odmienny. Dosłownie zmroził mi krew w żyłach. Nie znałem chłopaczka, a on wiedział jak mam na imię, mało tego nie miał on nawet możliwości, żeby dowiedzieć się jak ono brzmi.
            - Kim jesteś? – zapytałem zdziwiony.
            - Bartek do kogo ty mówisz?! – zapytała zezłoszczona Alice – Trzeba zadzwonić na policję!
            - Nie widzisz tego małego chłopczyka? – zapytałem zdziwiony w kierunku odchodzącej po telefon dziewczyny.
            - Niby gdzie miałabym go widzieć? – odpowiedziała pytaniem, co tylko upewniło mnie w moim szaleństwie. Podszedłem szybko w kierunku ledwo oddychającego gościa.
            - Trzyma się pan jakoś? – zapytałem, sprawdzając jego puls. Był bardzo słaby.
            - Zdechnie za parę minut – powiedział chłopiec, siadając na zwolnionym przez grubasa miejscu i wymachując wesoło nogami. Zignorowałem jego słowa i zapytałem wszystkich zgromadzonych:
            - Jak do tego doszło?
            - Wbił sobie nóż w brzuch, my nie... – zaczęła kobieta, po czym dokończyła z płaczem – nie mogliśmy nic zrobić. To mój mąż i on nigdy by czegoś takiego nie zrobił...
Zastanowiły mnie słowa tej kobiety. Samobójstwo bez pragnienia go? O co tu chodzi... Spojrzałem na małego chłopca, który najwyraźniej był wytworem mojej wyobraźni. Nie wiedziałem wtedy, że jest on odpowiedzią na wszystkie moje pytania stawiane do tej pory. Później na miejsce wypadku dotarła policja, nasz właściciel oraz pogotowie ratunkowe. To ostatnie nie mogło oczywiście nic już zrobić. Gość był martwy jak kupa gwoździ w trumnie.
Krótko po tym incydencie chińska jadłodajnia została zamknięta, a ja straciłem pracę i oficjalnie stałem się bezrobotnym. Według moich skrupulatnych obliczeń z odłożonych pieniędzy, byłem w stanie opłacić mieszkanie przez co najmniej dwa miesiące, z czego jedną taką wpłatę musiałem zostawić sobie na niezbędne wydatki takie jak chociażby jedzenie. Nie wiem co bym zrobił, gdybym wylądował na bruku...
Jedyną zaletą całej tej sytuacji był fakt, że nagle miałem mnóstwo  czasu dla siebie. Oprócz bezowocnego szukania pracy, zabrałem się za sprzątanie mojego mieszkania, które z miesiąca na miesiąc zaczęło przypominać piekielną grotę, niż miejsce zamieszkania w miarę porządnego człowieka. Muszę przyznać nawet, że szło mi całkiem szybko. Ba! Przez pewien czas nie mogłem wyjść z podziwu dla samego siebie. Wszystko to skończyło się kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi. Czy to znowu sąsiedzi?
Dużym zaskoczenie okazał się dla mnie fakt, iż stojącą przed drzwiami postacią nie była pani Morris, lecz Alice. O wiele dziwniejszym gościem był jednak towarzyszący jej mały chłopiec z restauracji.
- Co ty tutaj robisz?! – krzyknąłem zszokowany sam nie wiedząc do kogo się zwracam.
            - Szef prosił, żeby oddać ci dodatkową pensję za ostatni miesiąc. Dał mi twój adres, a to że nie mógł się do ciebie dodzwonić, to... – zaczęła dziewczyna, ale przerwała widząc mój strach. – Wszystko w porządku?
            - Dlaczego tam byłeś i skąd mnie znasz? – zapytałem niemo, stojące za Alice dziecko.
- Chciał tego. Ja tylko mu w tym pomogłem – wyszeptał z szerokim uśmiechem – Tak samo jak kiedyś zrobiłem to dla ciebie...
- Nic dla mnie nie zrobiłeś – zaprzeczyłem szybko, chcąc zamknąć drzwi.
- Ejże! Co z tobą?! – krzyknęła zdumiona nastolatka, wkładając swojego buta, pomiędzy szczelinę, która miała niebawem całkowicie zniknąć.
- Spadaj mała, nie mam czasu na zabawy z tobą – warknąłem, obserwując ją. W tym momencie sąsiadka z naprzeciwka wyszła ze swojego mieszkania i podeszła do mnie.
- Bartek, mógłbyś zając się nimi przez dwie godzinki? – zapytała prosząco, zupełnie ignorując stojącą koło mnie dziewczynę. Czy ona też nie była prawdziwa?!
- Jasne, ale będą musieli pomóc mi w sprzątaniu – powiedziałem ze śmiechem, na co sąsiadka zareagowała z umiarkowanym entuzjazmem.
- Trochę ruchu z pewnością im nie zaszkodzi. Zaraz ci ich podeślę. Jeszcze raz dziękuję – na jej ostatnie słowa lekko skinąłem głową.
- Zajmujesz się dziećmi? – zapytała zdziwiona dziewczyna.
- Nadal tu jesteś? – odpowiedziałem pytaniem, zamykając za sobą drzwi. Ku mojemu zdziwieniu Alice doskonale wykorzystała ten moment, żeby wejść do środka mojej groty. Dałem sobie za to mentalnego, mocnego kopniaka prosto w miejsce, w którym plecy tracą swoją szlachetną nazwę.
- Ale syf! – krzyknęła z podziwem w oczach Alice – Ile to tworzyłeś?!
- Tydzień  - mruknąłem pod nosem, po czym już głośniej dodałem – Możesz już wyjść?
- Mieszkasz sam? – zapytała zdziwiona, siadając na kanapie i całkowicie ignorując moją prośbę.
- Tak – powiedziałem, po czym podszedłem do niej na tyle blisko, by poczuła dyskomfort. – Nie wiesz, że nie powinno się wchodzić do mieszkań samotnych mężczyzn?
Na moje dziwne pytanie, dziewczyna zareagowała głośnym parsknięciem, po czym mruknęła z szerokim uśmiechem:
- Ty mężczyzną? Dobre!
- Słuchaj, naprawdę powinnaś już...
- Dam ci spokój, jeśli obiecasz przyjść dzisiaj do Don Harriego o siedemnastej.
- Zapraszasz mnie na randkę do kawiarni? – zapytałem zdumiony.
- Nie randkę! – zaprzeczyła, czerwieniąc się mocno – Mam problem, potrzebuję pomocy. Po prostu przyjdź, dobrze? – wyszeptała już ciszej, wychodząc z mieszkania i kładąc kopertę z moimi pieniędzmi na stole w salonie.
W mojej głowie zaczęły pojawiać się dziwne myśli. Zmartwiły mnie ostatnie słowa dziewczyny. Od kiedy tylko ją znałem nie okazywała żadnych słabości, czy zawahań, a teraz... Przypominała trochę mnie, kiedy tylko zaczynały się rodzić problemy, wynikające z mojej wady. Co ciekawe mało osób sądzi, że wrażliwość należy do cech negatywnych. Niestety ówczesny świat jest zgoła inny, bezlitosny.
Postanowiłem pójść na spotkanie. W końcu nie miałem nic do stracenia. Kiedy pani Morris przyszła po chłopców, szybko przystąpiłem do szukania jakiś czystych rzeczy. Większość ubrań była dopiero co wyprana i wisiała schludnie na balkonie, dlatego też nie miałem zbyt dużego wyboru. Zdecydowałem się na to co zwykle: glany, ciemno dżinsowe spodnie, rozprute w kilku miejscach oraz koszulę w moro z różnymi przyszywkami. Dawniej nigdy nie ubrałbym się w ten sposób. Co prawda od zawsze kochałem motywy wojskowe, ale o wiele praktyczniejsza wydawała mi się koszula i sweterek. Kto by pomyślał... ludzie ciągle się zmieniają...
Kiedy wychodziłem z domu była już szesnasta czterdzieści. Co prawda nie miałem godzinnej trasy do wskazanego przez Alice miejsca, ale i tak musiałem się pośpieszyć, jeśli chciałem zdążyć. Przed lokalem byłem cztery po piątej. Przekroczyłem próg kawiarni gratulując sobie nadzwyczajnie dobrego czasu. Może powinienem kiedyś wystąpić w jakimś wyścigu dla chodziarzy? Zaśmiałem się w myślach z tego pomysłu. Już wyobrażałem sobie siebie samego, biegnącego parkiem w przykrótkich, czerwonych spodenkach odsłaniających dupę.   To by dopiero musiał być komiczny widok...
W tym momencie ktoś chwycił mnie za rąbek koszuli. Odwróciłem się szybko i zobaczyłem szukaną przeze mnie dziewczynę.
- Hej – powiedziałem, siadając naprzeciw niej.
- Hej – mruknęła, popijając jakiś ciemny płyn.
- Przepraszam za spóźnienie, ale...
- Nie ma sprawy – powiedziała, po czym pomiędzy nami zapanowała cisza. Dziewczyna definitywnie wyglądała na zmartwioną. Miała ściągnięte brwi, a jej usta były skierowane bardziej w dół, niż w górę.
- O czym chciałaś porozmawiać? – zapytałem, a dziewczyna spojrzała na mnie szerokimi, mokrymi oczami. Nie musiałem długo czekać, żeby zaczęła płakać.
- Hej, co jest? – zapytałem zdziwiony, próbując nawiązać z nią jakiś kontakt wzrokowy. Na nic zdały się moje starania, więc postanowiłem zaczekać, aż jej humor choć odrobinę się polepszy.
- Ja... – zaczęła już trochę bardziej opanowana dziewczyna.
- Ty? – zapytałem z lekkim śmiechem.
- Och przestań! – powiedziała głośniej z lekkim uśmiechem – Potrzebuję rady.
- Po to jestem, czyż nie? – powiedziałem szczerząc się szeroko, wesoły z faktu, iż Alice przestała płakać.
- Jak radzisz sobie z tymi komentarzami? – szepnęła dziewczyna, ściskając mocno serwetkę pomiędzy palcami.
- Jakimi komentarzami? – zapytałem zdziwiony. Moja odpowiedź wprawiła dziewczynę w małe zmieszanie.
- Na Facebooku.
- Są tam jakieś komentarze? – nie mogłem przestać się dziwić. Na moją odpowiedź nastolatka zareagowała szczerym śmiechem.
- Nie wchodzisz na niego, co?
- A powinienem? 
- Nie.
To jedno słowo wystarczyło, żeby odpowiednio mnie zaciekawić.
- Dlaczego?
- Nie chcesz tego czytać, już wystarczy, że mnie w to wplątali...
- Kto i w co cię wplątali Alice? – zapytałem ostro.
Dziewczyna skończyła składać serwetkę, po czym spojrzała na mnie uważnie.
- Zanim ci odpowiem, muszę o coś zapytać. Podobno jesteś mordercą. Czy to prawda? – to pytanie spowodowało, że zrobiło mi się słabo. Wspomnienia wróciły. Pamiętacie jak opowiadałem wam, że wydalono mnie ze szkoły za bójkę? U jednego z chłopaków miesiąc po tym zdarzeniu wykryto krwiaka. Nie był on niebezpieczny, ale doszło do dziwnych komplikacji, w rezultacie chłopak umarł. Do dziś nie jestem pewien, czy wydarzyło się to z mojej winy. Nie chciałem jego śmierci.
- Idę do domu, jeśli nie chcesz ode mnie żadnej pomocy – powiedziałem, wstając z krzesła i ruszając w kierunku drzwi. Miałem dosyć tych wszystkich pomówień i plotek na mój temat. Od czegoś takiego można w końcu oszaleć.
- Zaczekaj! – usłyszałem głos Alice, biegnącej za mną. Za raz za nią podążał wcześniej widziany przeze mnie chłopczyk. Dlaczego się tak do niej przyczepił?
- O co chodzi? – zapytałem, odwracając się do niej na pięcie.
- Nie chciałam cię urazić – powiedziała zmartwiona.
- Niestety, ale nie udało się. Jeszcze jakieś obiekcje?
- Zamierzam się na nich odegrać. Chciałam tylko, żebyś wiedział – mruknęła pod nosem, odwracając się do mnie tyłem. Przed jej odejściem powstrzymała ją tylko moja ręka.
- Nie rób tego. Zemsta niczego nie zmieni. Sam się o tym przekonałem.
Dziewczyna jednak zignorowała moje słowa i ruszyła dalej, zostawiając mnie samego pośrodku pustego placu. Postanowiłem się wtedy nie wtrącać w jej zamiary. Okazało się to błędem, o którym dowiedziałem się następnego dnia. Może sami o tym słyszeliście? Musieliście. Mówili o tym w wiadomościach. Kojarzycie opowiastkę o dziewczynie zabijających trójkę chłopców za pomocą przekombinowanych narkotyków? To właśnie była Alice. Nie wiem skąd je wzięła i jakim sposobem sprzedała je chłopakom. Może wcześniej już zajmowała się jakimiś ciemnymi interesami i postanowiła w ten sposób to skończyć? Po całej zbrodni popełniła samobójstwo. Byłem nawet na jej pogrzebie. Ku mojemu zdziwieniu nie widziałem na nim jej rodziców. Jak później mnie poinformowano dawno temu nie żyli. Szesnastolatka mieszkała z dziadkami. Pracowała dlatego, iż musiała pomóc im się utrzymać. O studiach nawet nie było mowy. Nie miała wyboru w przeciwieństwie do mnie. O swojej przyszłości zadecydowałem samodzielnie, a o jej – sam los.
Podczas tej smutnej uroczystości przez cały czas rozglądałem się za czymś jeszcze, a mianowicie małym chłopcem, który twierdził, że dawniej udzielił mi pomocy. Zastanawiałem się, czy zrobił to samo dla Alice. Nigdzie jednak nie mogłem go znaleźć. Równie dobrze mogłem szukać wiatru w polu. Tak bardzo chciałem zadać mu parę pytań: Czy ona tego nie żałowała? Zrobiła to dla siebie, czy dla mnie? Czy mogłem temu zapobiec? W głębi serca wiedziałem jednak, jak brzmią odpowiedzi. Byłem pewien, że nie żałowała. Miała zbyt twardy charakter, by rezygnować, a co dopiero mieć wątpliwości. Zrobiła to dla siebie. Nie byliśmy na tyle blisko, by mogła myśleć i o mnie. I nie, nie mogłem temu zapobiec. Wiem, że to brzmi jak usprawiedliwianie się, ale nie miałem takiej możliwości. Jak mówiłem miała twardy charakter. Nie zrezygnowałaby po rozmowie ze mną.
- Więc twierdzisz, że nie miałeś nic wspólnego ze śmiercią Alice Donmark?
- Tak właśnie twierdzę – powiedziałem do siedzącego naprzeciwko mnie policjanta.
- Dobrze, nie mam więcej pytań – powiedział, patrząc do swojego notesu. – Możesz iść.
Kiedy wyszedłem na zewnątrz odetchnąłem pełną piersią. Była wiosna. Sprawa mojej dawnej koleżanki z pracy nadal trwała. Nikt nie był pewien co stanowiło jej motywacje.
W tym momencie na moje włosy spadł pojedynczy listek. Spojrzałem do góry. Ptaki ćwierkały wśród szeleszczących liści starego dębu. Wzlatywały raz w górę, a raz w dół zabawiając się z porannym wiatrem i promieniami słońca. Zwierzęta choć wyglądały na zadowolone, wiedziały, że niedługo czekają je istotne zmiany. Za parę miesięcy będą musiały odbyć bardzo długą podróż. I choć przyzwyczajone były do corocznych ucieczek przed zimnem bardzo współczułem im życia w ciągłym strachu. Życzyłem im wolności. Dokładnie takiej samej jakiej zaznała Alice.
Nagle coś przykuło mój wzrok, a mianowicie chłopczyk tak często przeze mnie spotykany w ostatnich momentach. Już nie chciałem z nim rozmawiać. Wystarczyło mi jego imię, by poznać jego pobudki. Wiedziałem, że nie będę miał już z nim więcej styczności. W końcu na świecie nie było już rzeczy, których bym pragnął.

niedziela, 14 maja 2017

Bariera - rozdział 3

Rozdział 3
- Obrzydzenie -

12 styczeń 2016

Jestem obrzydliwa. Każdy człowiek jest. Ich oczy... są niczym gnijące w ciele zabitej sarny robaki. Jak można było stworzyć tak obrzydliwe istoty. Boże coś ty zrobił?

*****

Zaraz po tym jak mój wychowawca wyszedł z budynku został przetransportowany do szpitala. Potrzebował pomocy głównie ze względu na niefortunne położenie nogi na posadzce podczas wyprowadzania uczniów ze szkoły.  Według sprawozdania jakie udzieliła nam nauczycielka, która miała przez pewien czas zająć jego stanowisko, źródłem pożaru był niedopałek papierosa w męskiej toalecie. Zabawne prawda? Tyle wokół wody, a jednak doszło do pożaru. Podobno papier toaletowy uległ podpaleniu, a zaraz po nim pozostawiony przez jednego z uczniów plecak (po który notabene próbowała wrócić wszystkim znana i uratowana przez Wikiego święta trójca). Później wszystko poszło już całkiem szybko. Ogniem zajęły się drzwi i włączył się alarm przeciwpożarowy. Dyrekcja miała na tyle dużego farta, że akurat w skrzydle, w którym doszło do incydentu nie odbywały się lekcje z powodu choroby jednego z nauczycieli. Jak dla mnie powinni podnieść mu pensje za to, że zminimalizował ewentualne straty wśród uczniów do minimum.
            Wbrew powszechnemu przekonaniu o niepójściu następnego dnia do szkoły, dyrektor ogłosił, iż zajście, które miało miejsce nie zwalnia nas w żadnym stopniu z uczniowskiego obowiązku, jaki nad nami ciąży. Śmieszne. Jak można było pomyśleć, że zwolnią nas z zajęć, z takiego powodu? Mało tego jako przykład szkoły z szeroko rozumianymi „perspektywami” musieliśmy odrobić lekcje, które nam przepadły (zostaliśmy zwolnieni do domu, by można było na spokojnie odkryć powód pożaru) z powodu uczniowskiej głupoty. Z tego więc tytułu przez następny tydzień zarówno my jak i nauczyciele musieliśmy przychodzić do szkoły na godzinę siódmą. W takich momentach naprawdę miałam ochotę kogoś zabić. Wstawanie o szóstej w moim przypadku, nie stanowiło pozytywnych skutków, jeśli chodzi o logiczne myślenie. I tak właśnie niemal na każdej lekcji bywałam nieprzytomna. Nauczyciele mogli mówić nie wiadomo o jak zajmujących i arcyciekawych (według nich rzecz jasna) rzeczach, a ja nadal nie byłabym w najmniejszym stopniu zainteresowana tym co mówią. Mój nowy rytm dobowy uległ aż tak poważnej zmianie, że kiedy przychodziłam z powrotem do domu, potrafiłam od razu zasnąć i budzić się w okolicach szóstej godziny, by znowu zarywać nocki na niepotrzebne nikomu zdobywanie wiedzy. I chodź daleko mi było do jakichkolwiek klasowych orłów, czy nie wiadomo jakich mózgowców nie zależało mi na ocenach, lecz utrzymaniu się w tej szkole i przejściu do następnej klasy. Inni nie mieli takich aspiracji, więc jedna jedynka w tę, czy w tamtą nie robiła im żadnej różnicy. Ja z kolei każdą z nich traktowałam jako osobistą porażkę. Kto w końcu powiedział, że humaniści nie powinni ogarniać otaczającego świata i zależności, jakie w nim występują? Właśnie. Nikt. Mało tego! Taka wiedza jest jak najbardziej istotna. Dzięki niej jesteśmy w stanie napisać o czymkolwiek książkę, która nie opierałaby się tylko i wyłącznie na naszych przypuszczeniach i innych bzdetach….
            W tym momencie moje twórcze rozmyślania przerwał dzwonek komórki. Spojrzałam na wyświetlacz: Oskar. Czego on znowu chce?, pomyślałam odbierając telefon. Ostatnio przewodniczący klasy dzwonił do mnie zaskakująco często. Jego powody często wydawały mi się błahe i miałam wrażenie, że zawraca mi głowę tylko z powodu ciążącej nad nim nudy.
            - Tak? – zapytałam, wkładając do plecaka krzyżówki i książkę. Coś w końcu trzeba robić w tej szkole…
            - Weronika?
            - Nie, Duch Święty – mruknęłam, szukając mojego ulubionego pióra. Gdzie ono zniknęło?
        - Ha, ha, ha bardzo śmieszne – powiedział Oskar miłym głosem. – Dzwonię tylko żeby ci przypomnieć, że idziemy dzisiaj po lekcjach do Wikiego.
            - Wikiego? – zapytałam nieprzytomnie, odgarniając sterty papierów zalegające moje biurko.
            - Mhm. Wiem, że szósta to wcześnie, ale...
            - Znalazłam! – krzyknęłam triumfalnie, wprowadzając Oskara w zdziwienie.
            - Okey... A co?
           - Pióro – powiedziałam, po czym przystąpiłam do szukania mojego Wierszennika. Był to mój dziennik, w którym zapisywałam rymy i wiersze, które przychodziły mi do głowy. Nazwę wymyśliłam sama. Wiem. Twórcze.
            - Czy ty w ogóle mnie słuchasz? – zapytał przewodniczący, próbując zwrócić moją uwagę.
          - Słucham – powiedziałam, przerywając poszukiwania – Idziemy dzisiaj po szkole do Wikiego, żeby sprawdzić jak się czuje i ogarnąć plan na dzień sportu. Przed tym z kolei musimy ogarnąć jakieś kwiaty, albo ciastka, żeby nie zrobiło mu się smutno, że nikt o nim nie pamięta – na moją ostatnią uwagę chłopak zareagował śmiechem i po krótkim uświadomieniu mi żebym się pośpieszyła w ogarnianiu życia, rozłączył się. Ah! Jak ciężko być mną!
            Spojrzałam na biurko. Chyba poszukam mój dziennik dopiero, kiedy wrócę do domu. Zarzuciłam na ramię swój plecak, po czym zeszłam na dół do kuchni, żeby wepchnąć w siebie jakieś śniadanie. Nie lubiłam jeść od rana. Robiło mi się niedobrze, kiedy musiałam zjeść choćby kromkę chleba. Na szczęście w moim domu często można było znaleźć obiekty tak niewymagające jak płatki i mleko, dzięki czemu mój brzuch był w miarę zapełniony, przed wyjściem z domu.
            - Dlaczego tak wcześnie wstałaś? – zapytał mnie ojciec, kiedy weszłam do jadalni z przygotowanym przez siebie śniadaniem.
            - Szkoła mnie do tego zmusiła – mruknęłam ze zrezygnowaniem i wpychając w siebie łyżkę z płatkami. Niby z faktem, że muszę zjeść coś od rana czułam się okropnie, ale kiedy tego nie zrobiłam z nosa leciała mi krew. Dlatego więc po przemyśleniu wszelkich zalet i wad porannych posiłków, postanowiłam jednak je podejmować.
            - Ale słońce, jest dopiero szósta czterdzieści...
         - Już?! – krzyknęłam, patrząc w osłupieniu na kuchenny zegar, po czym jeszcze raz sprawdziłam godzinę na zegarku, noszonym przeze mnie na ręce. Spóźniał się o dziesięć minut. No ładnie...
            - Pa, muszę lecieć. Mam lekcję na siódmą – powiedziałam, biegnąc w kierunku wyjścia, mijając w korytarzu mamę.
            - Dlaczego na siódmą? – zdziwił się mój rodzic, kierując pytanie bardziej w stronę mojej matki, niż mnie.
            - To z powodu tego pożaru.... – usłyszałam jej słowa, kiedy wybiegłam z domu jak proca, pędząc na przystanek, na którym za trzy minuty miał pojawić się mój transport. Miałam duże szczęście, że nie dzieliła mnie do niego zbyt duża odległość. 
            W momencie, w którym wsiadłam do autobusu, po raz drugi w ciągu tego dnia zadzwonił mój telefon. Odebrałam go zezłoszczona i nie patrząc nawet kto dzwoni, powiedziałam:
            - Słuchaj, wiem, że wychodzimy dzisiaj po zajęciach, więc nie musisz przypominać mi o tym po raz pięćsetny...
            - Masz randkę?! – usłyszałam pełen zdumienia głos Zośki, dobiegający z aparatu.
            - Nie mam – powiedziałam wkurzona na samą siebie, że nie sprawdziłam wyświetlacza.
            - Jasne! Ja ci tu opowiadam o moich rozterkach miłosnych, a ty nawet słowem nie wspomnisz o swoim kochasiu...     
- Zośka! Naprawdę nie mam żadnej randki, możesz przestać dramatyzować?! – krzyknęłam, chcą zakończyć tę bezcelową rozmowę. Nie ominęła mnie przy tym dezaprobata innych pasażerów pojazdu. Odwracając się do nich tyłem przycisnęłam telefon do ucha i zaczęłam wyglądać na ulicę, dzięki czemu udało mi się zapanować nad emocjami. 
            - Dobra, dobra trzymam cię za słowo.
            - Co chciałaś?
            - Zapytać, czy taki jeden brunet z twojej klasy jest wolny.
            - Jaki brunet? Przeszedł ci już ten cały Seba?
            - Zwariowałaś?! -nagły, podniesiony głos Zośki zmusił mnie do odsunięcia telefonu od ucha – On jest najwspanialszy na świecie! Nigdy, przenigdy mi on nie przejdzie! – usłyszałam jej naburmuszony głos.
            - Okey... Więc po co ci ta informacja? A i jaki brunet?
            - Koleżanka pyta, podobno chodziła z nim do gimy.... – powiedziała. Jej następne słowa były trochę przytłumione, ponieważ kierowała je zapewne do wspomnianej pytającej – Jak on się nazywał? A... ok. – teraz Zośka z powrotem zwróciła się do mnie – Oskar Przemyśliwski. Kojarzysz może?
            - Taa jest przewodniczącym w naszej klasie i chyba jest wolny. Nie chwali się przynajmniej nikim bliskim. A ty co? Robisz za pośrednika? Czym ci płacą?
            -  Dwoma sokami jabłkowymi – stwierdziła uradowana – Jakbyś mogła, to popytaj go jeszcze, co? – powiedziała błagającym tonem.
            - A co ja, szpieg jakiś? Poza tym jeszcze sobie pomyśli, że do niego startuję. Już i tak mam dosyć telefonów od niego.
            - Podbija do ciebie? – zapytała niedowierzając.
            - Nie wiem. Raczej jest po prostu bardzo skrupulatny. Ostatnio mamy małe zamieszanie z tym dniem sportu i brakuje nam ludzi do pracy, więc robię wiele rzeczy na raz.
            - Ty i angażowanie się. Aż cię nie poznaję – stwierdziła ze śmiechem.
            - Ja też. Dobra, musze kończyć, bo Kiszka mnie zamorduje. Odezwę się później -powiedziałam, kiedy zobaczyłam mój przystanek.
            - Spoko. Powodzenia – usłyszałam tylko, po czym dziewczyna się rozłączyła. Co ja z nią mam?
            Wiem możecie w tym momencie pomyśleć, że jestem hipokrytką. Krytykuję ludzi, którzy zajmują się tak błahymi rzeczami, a z drugiej strony przyjaźnię się z Zośką i rozmawiam o nieistotnych z punktu egzystencjalnego rzeczach. Na swoje usprawiedliwienie mogę podać tylko jedno z przychodzących mi w tej chwili do głowy wyjaśnień: nie robię tego przez cały czas i nie żyję tym. Co to dla mnie znaczy? Niektóre dziewczyny są w stanie pieprzyć o jakichś chłopakach dwadzieścia cztery godzin na dzień i nie robią nic prócz tego. Nie mają żadnych zainteresować, ani celów w życiu. Nul, zero ok? Jeśli zapytasz taką laskę o to co robi we wolnym czasie odpowie ci zapewne, że ogląda jakiś serial, albo jakieś makijażystki na youtube. Jak dla mnie jest to najskuteczniejszy sposób, żeby przetracić większą część swojego życia. Choć niektórzy mogą to robić dla czystej radości. Jeśli sprawia to komuś frajdę, to w końcu czemu nie? Tutaj dochodzimy do meritum tej sprawy. Co w życiu jest ważne? Hasło carpe diem           , czy też osiągnięcie czegoś większego, kosztem naszego czasu?
            Wbiegłam do szkoły akurat w momencie, w którym zadzwonił dzwonek. Po pogratulowaniu sobie zabójczej punktualności, pobiegłam pod salę, do której akurat wchodzili uczniowie klasy humanistycznej. Szybko wmieszałam się w tłum, po czym ruszyłam w kierunku swojego stałego miejsca przy oknie. Kiedy tylko położyłam moją torbę na ławce, podszedł do mnie Oskar. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, powstrzymałam go ruchem ręki.
            - Tak, nadal pamiętam o wyjściu do Wikiego po szkole, więc nie musisz mi już o tym przypominać.
            Chłopak spojrzał na mnie na początku bez żadnego zrozumienia. Dopiero po chwili zaskoczył o co tak naprawdę mi chodzi.
            - Tak naprawdę chciałem zapytać, czy mogę z tobą usiąść, ale jeśli masz mnie już na dzisiaj dosyć, to...- powiedział, wzruszając ramionami. Spojrzałam na niego zdziwiona.
            - Jeśli chcesz, możesz usiąść... – zaczęłam, ale przerwał mi głośny głos Kiszki.
            - Bądźcie już cicho i zaczynajmy lekcje! Weroniko chciałabyś coś jeszcze powiedzieć? – zapytała, wpatrując się we mnie przeszywająco.
            - Nie pani profesor. Przepraszam, że przeszkadzam – mruknęłam formalnie, po czym usiadłam na swoim miejscu. Za moim przykładem szybko postąpił Oskar i pojedyncze osoby z klasy.
            Na początku miałam dobre intencję. Naprawdę! Ale Kiszka... to jednak Kiszka. Po pięciu minutach lekcji (z których to trzy poszły na sprawdzanie obecności) byłam na tyle znudzona, że zaczęłam robić wszystko, żeby tylko nie zasnąć. Najpierw próbowałam się przekonać, że proces fermentacji mlekowej jest naprawdę ciekawy. Kiedy to nie podziałało, zaczęłam robić notatki, później czytać temat w podręczniku. Po dziesięciu minutach poddałam się doszczętnie i wyciągnęłam z plecaka krzyżówkę. Kto wie? Może dzisiaj uda mi się nie zginąć?
Pierwsze pole pytało o produkty fermentacji alkoholowej. Zamknęłam książeczkę zła na cały świat. Dlaczego ta cholerna chemia musi być wszędzie? Czemu cały wszechświat uparł się, żeby dowalić mi ją na każdym kroku? Boże co się ze mną dzisiaj dzieje... chyba zbliża mi się okres.Tak to się nigdy nie dogadamy...
Schowałam krzyżówki z powrotem do torby. 
            W tym momencie Oskar podsunął mi kartkę z nakreślonym pytaniem:
~ Co robisz? XD
~ Próbuję wymazać chemię z mojego życia, odpisałam szybko, patrząc uważnie na chemiczkę, która zrobiłaby wszystko, żeby tylko mnie pogrążyć.
~ Ciekawie wygląda ten proces... Sama go wymyśliłaś?, uśmiechnęłam się pod nosem, po czym napisałam:
~ Tak. Jeśli chcesz mogę ci wyjawić krok po kroku jak działa. Oczywiście za drobną opłatą... ^-^
~ Obawiam się, że nie jestem na tyle bogaty... Chyba, że dasz się przekupić w inny sposób?
~ Obawiam się, że ciężko jest mnie przekupić.
~ Może kawa i ciasto wystarczą? Spojrzałam na chłopaka zdezorientowana. Czy on zaprasza mnie na randkę?! Oskar patrzył na mnie szczerząc się od ucha do ucha. Musiałam przyznać, że miał całkiem ładny uśmiech...
            - Weroniko do świętej Anielki! Dlaczego choć raz nie możesz się skupić na mojej lekcji?! Do tablicy uzgodnić współczynniki! Ale już!
            Przez dalszą część lekcji nauczycielka nie spuszczała ze mnie wzroku i przez cały czas sprawdzała, czy jestem przytomna. Ja tymczasem nie wiedziałam co mam o tym wszystkim myśleć. Pierwszy raz ktoś zaprosił mnie na randkę i nie mam najmniejszego pojęcia jak powinnam się z tej okazji zachować. W takiej sytuacji rady Zośki bywały naprawdę niezbędne dla mojego prawidłowego funkcjonowania. Bez nich zamyślę się na śmierć. Znając życie musiałabym odpowiedzieć Oskarowi do końca dzisiejszego dnia...

*****

            - Ziemia do Weroniki – powiedziała Sandra, machając mi ręką przed twarzą – Mieliśmy iść do Wikiego. Pamiętasz jeszcze?
            - Pamięta, pamięta – powiedział Oskar, podchodząc do nas – Przypominałem jej o tym dzisiaj chyba ze trzy razy – stwierdził śmiejąc się lekko.
            - Potwierdzam – mruknęłam z lekkim uśmiechem, po czym zarzuciłam na siebie plecak – To co kupujemy? Ciasto, kwiaty, czy jakąś książkę?
            - Książkę? – zapytała zdziwiona Sandra – Po co?
            - Może się mu tam nudzić, co nie? – powiedziałam.
            - Racja, ale pewnie zaopatrzył się już w swoje. Poza tym nie wiemy w czym gustuje – stwierdził Oskar, przepuszczając nas w drzwiach wychodzących na dziedziniec szkoły – Może pozostaniemy przy kwiatach i cieście?
            - Dobra -   odpowiedziałyśmy zgodnie, co wywołało śmiech całej naszej trójki.
            Kiedy już zakupiliśmy potrzebne nam rzeczy, ruszyliśmy w kierunku szpitala. Nie znam człowieka, który lubi przebywać w tych budynkach. Ja z całą pewnością się do nich zaliczam. Kiedy tylko przekroczyłam jego próg uderzył we mnie obrzydliwy zapach tego miejsca. Środki dezynfekujące próbujące zamaskować woń śmierci. Przed moimi oczami pojawił się obraz, który tak usilnie próbowałam wymazać... Niesamowite ile szczegółów jest w stanie zapamiętać ludzki umysł...

*****

            - Szybko! Pośpieszcie się! Tracimy ją! – usłyszałam krzyk jakiegoś człowieka. Gdzie ja jestem?! Zaczęłam oddychać szybciej niż zazwyczaj. Moich nozdrzy dobiegł okropny zapach środków odkażających. Jestem w szpitalu...? Dlaczego? Po chwili poczułam silny ból w okolicach nadgarstków. Było mi na tyle słabo, że marzyłam tylko i wyłącznie o głębokim śnie. Moje ciało przeszywało straszliwe zimno. Czułam jakbym była martwa.
            Nagle przypomniałam sobie o wszystkim. Te zdjęcia...
            - Dajcie mi umrzeć – wyszeptałam słabo, a z moich oczu zaczęły lecieć łzy. – Proszę... zostawcie mnie w spokoju...
            - O czym ty mówisz dzieciaku! – krzyknął jakiś męski głos z oddali – Nie pozwolimy na to! Postaraj się jak najdłużej pozostać z nami! Słyszysz mnie?! Odezwij się! Hej!
            Wypowiadane przez mężczyznę słowa stawały się coraz bardziej ciche i nic nie znaczące. Zmuszały mnie do czegoś, kiedy ja nie chciałam nic robić. Marzyłam tylko o śnie. Spokojnym, cichym śnie. Nie musiałam na niego długo czekać. Już po chwili dryfowałam w krainie ciemności, która otulała mnie w swoim ciepłym kokonie i nie dopuszczała do mnie żadnych niebezpieczeństw.

*****

            - Hej Wera, wszystko w porządku? – zapytał Oskar, kiedy staliśmy przy recepcji – Zbladłaś.
            - W porządku – powiedziałam słabo. Nie wiem, czy mój stan był spowodowany wspomnieniami, czy też niezbyt treściwym śniadaniem. Było mi dziwnie słabo, miałam mroczki przed oczami i lekkie kłopoty z oddychaniem.
            - Nie chcesz usiąść? – zapytał zmartwiony chłopak.
            - Na chwilę. Zawołajcie mnie, kiedy będziecie wiedzieli gdzie jest, dobrze?
            - Jasne – powiedzieli, oprowadzając mnie wzrokiem do krzesła. Kiedy usiadłam, pokazałam im dwa kciuki, jako dowód mojego dobrego samopoczucia. Ale ze mnie kłamca... Im to najwyraźniej wystarczyło, bo już po chwili byli z powrotem odwróceni w kierunku kontuaru. Oparłam ciężko głowa o swoje dłonie, oddychając głęboko. Pierwszy raz od kiedy byłam w szpitalu, czułam się aż tak źle. Podsunęłam lekko rękawy swojej czarnej bluzy. Blizny, jakie znajdowały się na moich nadgarstkach znowu przypomniały mi o wydarzeniach, które odbyły się zaledwie kilka miesięcy temu. Nadal nie uważam, iż fakt, że jeszcze żyję jest powodem do szczęścia, czy dziękowania komukolwiek. Równie dobrze mogłoby tu mnie nie być. Moim rodzicom i Zośce byłoby lżej.
            - Weronika? – usłyszałam znajomy głos po swojej prawej stronie. Obróciłam szybko głowę w jego kierunku, naciągając jednocześnie na dłonie bluzę. Moim oczom ukazał się profesor Wikowiak we własnej osobie.
            - Dzień dobry – powiedziałam z lekkim uśmiechem, mając nadzieję, że nie widział moich pozostałości po próbie samobójczej. Jego zmartwiona twarz mówiła mi jednak co innego.
            - Dzień dobry. Co tu robisz? – zapytał, siadając przy mnie.
            - Przyszliśmy zapytać jak się pan czuje – powiedziałam, wskazując na pozostałą dwójkę reprezentującą naszą klasę, która właśnie szła w naszym kierunku. Kiedy Wiki zauważył Oskara i Sandrę, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Znikł jednak minimalnie, kiedy zerknął na mnie.
            - Dobrze się czujesz? Jesteś straszliwie blada, w całej okazałości tego słowa – próbował zażartować i ukryć w ten sposób troskę.
            - Jest pan drugą osobą, która mi to dzisiaj mówi – stwierdziłam, śmiejąc się cicho. – Po prostu w ten sposób działają na mnie szpitale.
            - Nie musiałaś więc zmuszać się i tu przychodzić.
            - Spokojnie. To dla mnie żaden problem – zapewniłam. W tym momencie pojawiła się przy nas pozostała dwójka.
            - Nawet nie wiecie, jak bardzo jestem zdziwiony waszym przyjściem – powiedział nasz wychowawca z szerokim uśmiechem.
            - Chcieliśmy tylko się upewnić, czy przeżyje pan do dnia sportu – zapewnił Oskar, siadając koło mnie – Już ci lepiej? Niedługo też tu wylądujesz, jeśli będziesz się tak przepracowywać – powiedział, trącając mnie lekko w ramię.
            - Daj spokój. Co jest trudnego w rozpisaniu planu atrakcji?
            - Nic, poza przeliczeniem go na czas trwania, ilość gości oraz ewentualne utrudnienia ze strony dyrekcji.
Przewróciłam oczami, w odpowiedzi na jego uwagę. Dla mnie nie był to żaden problem. Lubiłam zajmować się tego rodzaju sprawami. Wiki najwyraźniej też był w podziwie, bo poklepał mnie lekko po głowie, pokazując w ten sposób swoją aprobatę dla moich działań.
            - Dobra robota Weroniko – stwierdził, a potem zwrócił się już do wszystkich – Jak ze zbieraniem ochotników do pomocy?
            - Mamy tylko troje – powiedziała Sandra, siadając koło nauczyciela.
            - Na co dali się przekupić? – zapytał nauczyciel.
            - Po piątce wagi dwa z polskiego – odparł z kamienną miną Oskar.
            - Niech stracę – mruknął do siebie Wiki – Reszta na to nie poszła?
            - Nie – odpowiedzieliśmy zmartwieni.
            - Dobrze. Jakoś sobie w takim razie poradzimy. Co z nagrodami?
            - Mamy piłki, rakiety do tenisa i opaski sportowe.
            - A co ze zgłoszeniem naszej drużyny piłkarskiej?
            - Chłopcy zaskakująco szybko utworzyli zespół – powiedziałam, przypominając sobie rozanieloną minę Adama, który oddawał mi zgłoszenie.
            - Cudownie! – rozpromienił się nauczyciel – Powinienem przyjść już na dzień sportu, więc będę mógł przynajmniej popatrzeć jak grają.
            Zapanowała na chwilę pomiędzy nami niezręczna cisza, którą postanowiłam przerwać.
            - A właśnie. Mamy podarek dla nowego bohatera naszej szkoły – powiedziałam, wręczając nauczycielowi bukiecik niebieskich kwiatów. Zrezygnowaliśmy z ciasta, ponieważ cukiernie były za bardzo oblegane, a godziny odwiedzin nieuchronnie zbliżały się ku końcu.
            - Dziękuję bardzo. Nie trzeba było – powiedział ze śmiechem i ze zakłopotaniem drapiąc się po głowie.
            - Należy się panu lepszy prezent, ale wszystko poszło na piłki do koszykówki – powiedział ze śmiechem Oskar.
            Kiedy po jakiejś godzinie rozmowy wychodziliśmy ze szpitala, słońce chyliło się ku dołowi. Bardzo mnie to zmartwiło. Rodzice będą się cholernie martwić. Tym bardziej, że kiedy chciałam do nich zadzwonić, odkryłam, że bateria w moim telefonie jest rozładowana. Wzruszyłam ramionami sama do siebie. Będę martwiła się o konsekwencje innym razem.
            Jako, że Oskar jechał tym samym autobusem co ja. Stwierdził, że mnie odprowadzi. Po Sandrę i tak przyjechała siostra, która właśnie wracała z pracy, więc nie martwiliśmy się, czy dotrze do domu w jednym kawałku.
Kiedy jechaliśmy pojazdem, chłopak zapytał mnie, czy pójdziemy jutro na obiecaną mu kawę. Pomyślałam o swoich bliznach i małej liście rzeczy do zrobienia. Może warto poszukać czegoś interesującego w tym życiu?
- Jasne. Czemu nie? – odpowiedziałam mu, wychodząc z pojazdu. Gdy usłyszał moją zgodę, bardzo się ucieszył. Może nie będzie aż tak źle? Miło sprawiać innym radość... Oskar odprowadził mnie całkiem daleko i pożegnał się ze mną zaledwie ulicę od mojego domu. Kiedy tylko znikł z mojego polu widzenia, pobiegłam przerażona ku mojej jedynej, bezpiecznej ostoi. Wokół panowała ciemność, a ja bardzo bałam się jej władzy. Choć czasami... była nadzwyczaj miła.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Hej tu znowu ja ^-^ Przesyłam wam kolejny rozdzialik (jestem dumna, że napisałam go wcześniej i będziecie mieli dzięki temu co czytać ;) ), w którym akcja dopiero zaczyna się rozkręcać. Tak naprawdę ciężko mi czasami uzyskać szybko rozwijające się fabuły, dlatego proszę was o cierpliwość. 
Na samym końcu chciałabym jeszcze wszystkim podziękować, że tu zaglądają. Mam nadzieję, że dzięki temu blog choć w małym stopniu ożyje.

Do następnego razu
Bez odbioru!
~ Maou

niedziela, 7 maja 2017

Bariera - rozdział 2

Rozdział 2
- Obojętność -


7 styczeń 2016

Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że to będzie zły pomysł. Dlaczego rodzice tak bardzo nakierowywali mnie na tę przeprowadzkę?! Jest jeszcze gorzej niż był. Staczam się coraz niżej. Coraz częściej mam ataki strachu. Nie mogę tak żyć. Nie chcę tego. Mamo... dlaczego popełniłaś ten błąd? Dlaczego mnie urodziłaś?

*****

Czarne wskazówki zmieniły swoje położenie z godziny 11:59 na 12:00. Tylko sekundowa wiedziała, że od jej ruchu zależy przyszłość tego świata. Dlatego właśnie szybko mknęła przez białą tarczę, by z liczby sześć, szybko pomknąć do wspomnianej wcześniej dwunastki, powodując tym samym ruch jednej z jej poprzedniczek. Tym oto sposobem z godziny 12:00 powstała 12:01. Czy to są jakieś jaja? Ile jeszcze jest mi dane obserwować ten zegar, nim doczekam się końca lekcji?! Spokojnie Weroniko! Będzie dobrze! Jeszcze tylko pół godziny. Albo aż pół godziny. Nadal nie mogę zrozumieć dlaczego uczniowie muszą być aż tak uzależnieni od tak błahych rzeczy jak dzwonek. To tylko przedmiot, a w społeczeństwie szkolnym jest traktowany niczym pogański bożek. Brakowało by mu jakichś kóz i siekiery, a byłby traktowany na równi z Turupitem!  Czy tylko mnie wydaje się to nie dorzeczne?
Kolejnym problemem byli uczniowie. Nie mieli oni w ogóle szacunku do jakiegokolwiek nauczyciela. Kiedyś ludzie nie pozwalali sobie na aż tak dużo jak dzisiaj. Normalnym jest przeglądanie fejsa na lekcjach, czy cykania sobie zdjęć na snapa. Co będzie następne? Przenośny sprzęt do gry w Diablo? A nie przeprasza, przecież można już grać w tę grę na telefonie... Dlaczego sami się ogłupiamy?
- Weroniko możesz odpowiedzieć na moje pytanie? - zapytała, delikatnie mówiąc wkurzona nauczycielka.
- Eeee... - zaczęłam całkiem zgrabnie, szukając jego treści na tablicy. Los chciał, że była ona pusta. Dlaczego tylko ja mam takiego pecha?
- Tak, tak bardzo ciekawe, proszę kontynuuj - powiedziała prześmiewczo profesor Kiszka, która nauczała nas chemii. Tak swoją drogą rodzice musieli bardzo okaleczyć ją tym nazwiskiem...
- Przepraszam, nie uważałam i nie wiem jaka jest treść pytania - przyznałam, patrząc ze skruchą w oczy brunetki. W myślach natomiast przeklinałam swoją głupotę. Dziewczyno to dopiero pierwszy tydzień, a już robisz sobie wrogów! 
Nauczycielka otwierała usta, by powiedzieć coś zapewne istotnego dla tego typu sytuacji, ale przerwało jej gwałtowne wejście do klasy pana Wikowiaka. Spojrzałam w jego kierunku ze zdziwieniem. Nie tylko ja tak zareagowałam. Co on tu robił?
- Przepraszam za wtargnięcie - zwrócił się mężczyzna do Kiszki. - Mógłbym porwać trójkę klasową na minutkę? 
Nie musiał prosić. Chemiczka wyglądała, jakby miała się rzucić pod jego nogi, żeby tylko w jakiś sposób się mu przypodobać. Zauważyłam to dwa dni wcześniej, kiedy to specjalnie dla naszej klasy przyniosła szczegółowe zagadnienia, które powinniśmy sobie powtórzyć na naszą pierwszą lekcję. Wydarzenie to miało oczywiście miejsce na naszej lekcji polskiego. Żeby nie skompromitować doszczętnie swojej profesor, nie wspomnę nic o jej przymilnej gadce szmatce kierowanej do Wikiego, a już w ogóle nie ma opcji abym szepnęła komukolwiek o jej jakże nieadekwatnym do tej okazji ubraniu (nie każdy w tej placówce ma pozwolenie na chodzenie w dekolcie odsłaniającym sutki). Także zapamiętajcie, nawet jeżeli poprosicie, nie mogę wam wyjawić szczegółów tamtego wydarzenia (tego cmoknięcia w policzek na do widzenia również!). 
- Jasne - powiedziała, uśmiechając się szeroko i kiwając ze zapałem głową. A już miałam nikłą nadzieję, że w liceum IQ wśród nauczycieli raczej wzrasta, niż umiera śmiercią naturalną. I ci ludzie żądają, żeby tytułować ich nie wiadomo jakimi stanowiskami... nie zasługują na to.
Wstałam ze zrezygnowaniem z miejsca, po czym skierowałam się w kierunku drzwi.
- A ty dokąd? -zapytała zdziwiona nauczycielka.
- Jestem łącznikiem... - mruknęłam pod nosem, na co ona spojrzała na mnie, jakby chciała mnie zabić.
- Łącznik w naszej trójce jest rodzajem zastępcy przewodniczego - ruszył mi z pomocą jeden z chłopaków, siedzących w ławce z tyłu sali. Choć wytłumaczenie to nie wyjaśniało zbyt wiele, nauczycielka nie pytała o nic więcej. Hm... może nie chciała się zbłaźnić przed swoim menem?
Kiedy zamykałam za sobą drzwi klasy, mignęły mi przed oczami brązowe włosy nauczycielki. Czułam, że się nie dogadamy. I nie tylko z powodu braku mojej sympatii do wykładanego przez nią przedmiotu, ale i różnicy charakterów. Miałam tylko nadzieję, że nasze relacje nie będą wyglądały tak samo jak te pomiędzy mną i moją wychowawczynią, która miała okazję „wychowywać” mą skromną osobę przez ostatnie trzy lata...

*****

- Weronika twoja wychowawczyni znowu dzisiaj dzwoniła! Coś ty najlepszego do kurwy nędzy zrobiła?! Jak mogłaś przynieść martwego ptaka do klasy i wyrwać mu skrzydła!  - krzyczała moja matka, bijąc mnie po plecach - Ty mały, przeklęty potworze! Jesteś przecież już duża, jak możesz być tak okrutna!
- Mówię przecież, że tego nie chciałam do CHOLERY! - wrzasnęłam, rycząc wniebogłosy. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy przeklęłam.
- Coś ty powiedziała?! - krzyknęła rodzicielka, ciągnąc mnie za kaptur od bluzy i wrzucając brutalnie wprost do mojego pokoju - Nie dostaniesz dzisiaj kolacji. Jeszcze raz zrobisz coś podobnego, a możesz od zaraz przeprowadzać się do babci Mieci! 
Kiedy usłyszałam przekręcany w zamku klucz rozbeczałam się na amen. Wszystko mnie bolało i to nie tak zwyczajnie. Plecy paliły mnie żywym ogniem, a oczy zdawały się być wypalone przez rozgrzany drut. Gardło z powodu mojego głośnego krzyku, zaczynało odmawiać mi posłuszeństwa. 
Dlaczego mi nie uwierzyła?! Ja naprawdę nie zrobiłam tego z własnej woli! Zmusili mnie!
- NIE ZROBIŁAM TEGO!!! -wrzasnęłam znowu, płacząc żałośnie. Bolało mnie serce, a zaraz po nim dusza. Nie mogłam tego pojąć - jak można być ukarany za coś, co zrobiło się z konieczności, po to by przeżyć. W końcu ludzie są wtrącani do więzień, kiedy zabiją kogoś bezpodstawnie, a gdy uczynią to w momentach samoobrony, reguła ta traci moc, prawda? Więc dlaczego? DLACZEGO?! Ukarała mnie w dodatku własna matka. Nie wysłuchała moich zeznań, lecz od razu przypięła mi znaczek potwora. Jak można nie uwierzyć w słowa własnego dziecka?! Jakim człowiekiem trzeba być, by tego nie zrobić?!  Nawet oskarżeni mają kogoś po swojej stronie. Dlaczego ja musiałam zostać sama? 
Kiedyś usłyszałam, że Bóg daje na nasze barki, tylko tyle cierpienia ile jesteśmy w stanie unieść. Dlaczego musiał się pomylić akurat w moim przypadku? Nie jestem tak silna jak myśli. Ba! Nie mam nawet w połowie tak rozwiniętych mięśni, jakby tego chciał! W końcu jestem tylko małą, drobną piętnastoletnią dziewczyną, która wzięła w swe dłonie trupa i rozerwała, go na oczach klasy, by jej prześladowcy nareszcie się od niej odczepili. Nie chciałam zgrywać nie wiadomo jak pokręconej dziwaczki. Moim jedynym marzeniem było bycie normalną. Nie tą z której można się ponabijać, czy tej brunetki od rozszarpanego ptaka. Pragnęłam być Weroniką. Miłą, inteligentną dziewczyną, do której można przyjść po pomoc.
Podpełzłam do mojego łóżka i ściągnęłam z niego koc, którym automatycznie się okryłam. Znowu zaczęłam płakać. Tak bardzo się bałam. Nie tylko reakcji osób z klasy, ale i opinii rodziców na mój temat. Kiedy tylko tata dowie się o tym co zrobiłam, zabije mnie . Dlaczego dorosłych nie obchodzą powody, tylko skutki danych sytuacji. Jak można być takim hipokrytą? W prawie wyrok jest regulowany w stosunku dla przyczyny naszego postępowania. Czemu w życiu codziennym to nie działa? 
Zaczęłam się coraz bardziej trząść. Musiałam poradzić sobie sama. Skoro cały świat jest przeciwko mnie, muszę z nim walczyć. Szybko, na uginających się nogach, podbiegłam do krzesła stojącego przy moim biurku i podłożyłam je pod klamkę od mojego pokoju. Dzięki temu rodzice, nawet posiadając klucz, tu nie wejdą. Właśnie! Zamek! Podbiegłam szybko do tablicy korkowej i wyciągnęłam z niej parę szpilek, które następnie powkładałam z precyzją do wejścia od klucza. Następnie całą konstrukcję z dokładnością zegarmistrza umocniłam plasteliną. Mam nadzieję, że barykada ta będzie w miarę mocna. Następnie pora na kryjówkę. Kiedy zdołają wejść do mojego pokoju, pewnie zaczną mnie szukać, żeby na mnie nakrzyczeć. Odsunęłam lekko łóżko od ściany, w kierunku regału z książkami. Pomiędzy meblami umieściłam koc, a podłogę wyściełałam kołdrą i poduszkami. 
W ten sposób spędziłam trzy dni. Czytałam książki w moim, małym, opuszczonym przez ludzi świecie.

*****

- Potrzebujemy większego zaangażowania ze strony klasy -powiedział Wiki, opierając się całym ciężarem ciała o ścianę.
- Nie chcą współpracować - mruknął przewodniczący klasy ze zrezygnowaniem.
- Więc trzeba będzie ich zmotywować - stwierdził nasz wychowawca.
- Próbowałem wszystkiego: dodatkowe punkty, oceny i dozgonna wdzięczność...
- Czyja? - zapytał parskając śmiechem Wiki.
- Pana - powiedział przewodniczący, szczerząc się jak głupi, na co profesor Wikowiak zareagował udanym strachem, a zaraz po nim ulgą.
- Na szczęście, że nie przyjęli takiej formy nagrody - powiedział, po czym już poważniejąc stwierdził - Potrzebujemy jeszcze sześć osób, więc na każdego z was po jednej do zebrania. Jeśli będziemy mieli ich za mało, to w życiu nie zorganizujemy dnia sportu. Nie zapominajcie, że czas nas goni. Potrzebujemy świeżej krwi najpóźniej do końca tygodnia. Czy to jasne?
- Tak - mruknęliśmy pod nosami niechętnie.
- No już nie zniechęcajcie się tak. Macie jeszcze całe trzy dni. A teraz możecie już iść do klasy.
Pożegnaliśmy się, po czym weszliśmy z powrotem do sali. Gdy tylko przekroczyłam jej próg, Kiszka zmierzyła mnie przeszywającym spojrzeniem w stylu: dzisiaj ci odpuszczę, ale następnym razem nie licz na to złotko. Zajęłam szybko miejsce w ławce, po czym zaczęłam uważnie obserwować tablicę chcąc choć  w małej części zrozumieć tajemne zapiski, które się tam pojawiły. Po pięciu minutach bezrozumnego wgapiania się w chemiczne zagadki, uświadomiłam sobie, że wiedza tak tajemna nie jest przeznaczona dla zwykłego śmiertelnika, jakim właśnie byłam. W rezultacie skończyłam na myśleniu o niebieskich migdałach. D o s ł o w n i e. Tematem moich rozważań było zastanawianie się o posiadaniu takich cacuszek. Czy gdybyśmy byli chorzy, stawałyby się one granatowe, czarne, czy błękitne? A może byłyby w jakiś sposób uodpornione na tego typu sytuacje? Czy miałyby jagodowy smak i czy po jakimś czasie nie zbrzydłby on nam na tyle, że rozważalibyśmy ich wycięcie? Może warto po debatować na temat tego typu rzeczy z Zośką? Ona zawsze miała jakieś dziwne teorie spiskowe....
- Weroniko na litość boską... - zaczęła profesorka, lecz jej wypowiedź przerwał nagły dzwonek. I o dziwo nie oznaczał on przerwy. Sygnał powtórzył się trzykrotnie, co spowodowało mały zgiełk wśród uczniów. Po minie Kiszki odgadłam, że to nie były zwykłe ćwiczenia, które zazwyczaj mają miejsca w okolicach października.
- No proszę już w pierwszym tygodniu nauki, nasza buda się fajczy! - krzyknął jakiś palant z tyłu. Może się powtórzę, ale muszę to napisać: co do cholery robią ludzie w tej szkole?
- Proszę się ustawić para za parą - powiedziała chemiczka, a gdy zauważyła nasz niezbyt duży entuzjazm krzyknęła zrozpaczona- Pośpieszcie się proszę!!!
Na ten odzew zareagowała cała klasa. Jak jeden mąż ruszyła posłusznie na jeden koniec sali, jeden chłopak pomyślał nawet o zamknięciu okien w sali, za co nauczycielka podziękowała mu skinieniem głowy. Gdy tylko zostaliśmy przeliczeni, ruszyliśmy wzdłuż korytarzu prosto do wyjścia, mijając po drodze inne klasy i nauczycieli uspokajających się nawzajem. Nie sądziłam, że można być aż tak nieprofesjonalnie nastawionym do swojego zawodu.
Kiedy szliśmy przez szkołę chcąc wydostać się na zewnątrz co chwila próbowałam wyczuć dym, bądź podobny do niego zapach. Na początku nic takiego nie czułam, lecz z czasem, kiedy schodziliśmy coraz niżej dym dawał nam się we znaki.
- Zakryjcie nos i usta jakimś materiałem! - krzyknął przewodniczący klasy, a reszta postąpiła według jego wskazówek. Nikt tak naprawdę nie wiedział dlaczego wykonywaliśmy jego polecenia. Wydawało nam się to w tamtym momencie rozsądne. Kto wie może nawet dzięki temu uratował nam życie? W końcu w pożarze nie chodzi o ogień, lecz dym.
Co by było gdybyśmy spłonęli w tym budynku? Zapewne moje problemy skończyły by się, nie otrzymywałabym dziwnych maili, a moi rodzice nie mieliby już powodów do zmartwień. Dlaczego jedynym kłopotem ludzi w moim wieku była szkoła? Obecnie mam tyle rzeczy na głowie, że nie jestem prawie w stanie o niej myśleć. Choć i tak jest lepiej niż jeszcze kilka miesięcy wcześniej... Co nie zmienia faktu, że moje problemy się nie skończyły. Mało tego ostatnio zaczęły pojawiać się nawet kolejne.
Tak... śmierć w takim wypadku jest najlepszym z możliwych wyborów jakich mogłabym dokonać. Może nie jest najskuteczniejsza i najmilsza dla otaczających mnie ludzi, ale jest najłatwiejsza. Dla mnie samej tylko to się liczy, a może liczyło? Obecnie jest nawet ok. Nie mam już tak często stanów depresyjnych, a ludzie nie starają się mnie aż tak gnębić jak za dawnych czasów, mimo tego czuję, że moje życie nie ma głębszego sensu. Moje cele do których niby dążę są tak naprawdę na szybko wymyślonymi punktami, które trzeba na szybko zaliczyć w jakiejś chorej grze. Podczas jej przechodzenia myślimy, że jest bardzo monotonna i długa, tymczasem jej akcja leci w zawrotnym tempie. Nikt tylko nie zdaje sobie z tego sprawy... Ja sama zaczęłam myśleć o życiu w ten sposób dopiero od co najmniej roku. Ludzka egzystencja nie jest dla mnie niczym innym jak zaliczaniem następnych punktów w obowiązkowej liście, jaką powinien wypełnić każdy z nas. I choć może wydawać się to niesprawiedliwe, a myślenie o złożoności naszego świata w ten sposób trochę depresyjne, nadal nie zamierzam zmieniać swojego poglądu na ten temat. Każdy z nas trzyma jedną konsolę. Każdy gra sam.
Dlaczego więc szkoła uczy nas czegoś innego? Nawet teraz opuszczaliśmy budynek razem, choć osobno mielibyśmy o wiele większe szanse na przeżycie. Ludzie na siłę starają się tworzyć pomiędzy sobą powiązania, tylko po to, by kiedyś, w przyszłości żądać od kogoś w zamian pomocy. Od najmłodszych lat zapewniamy sobie podpowiedzi do przejścia gry, wykorzystując fakt, że jesteśmy w niej nowi. Szukamy instrukcji i nim do końca zorientujemy się jak działa cały ten system, gra się kończy, a wraz z nią nasze życie.
Kiedy wyszliśmy ze szkoły, nad budynkiem unosił się szary, kłębiasty dym. Nauczycielka jak najszybciej przetransportowała nas na koniec boiska, gdzie czekały już inne klasy. Większość uczniów wydawała się zadowolona z takiego obrotu spraw, mniejsza część z kolei bała się, że pożar mógłby przenieść się dalej, czy też spowodować śmierć innych uczniów.
Wokół budynku kręciło się już pełno strażaków i zaczęły przyjeżdżać coraz to nowe wozy strażackie. Ogólnie mówiąc panował duży zamęt.
- Podobno brakuje trzech uczniów - usłyszałam jak jeden z nauczycieli przekazuje informacje Kiszce.
- Boże żeby tylko nic im się nie stało - powiedziała cicho kobieta.
- Podobno Marek poszedł ich poszukać, zanim jeszcze przyjechali strażacy.
- Jeszcze nie wyszedł? - zapytała z lekkim przestrachem nauczycielka.
- Na to wygląda...
W tym momencie z budynku wybiegło sześcioro ludzi. Troje uczniów (o których wcześniej zapewne rozmawiali dorośli) wybiegło najwcześniej. Na końcu pochodu szły z kolei trzy postacie. Dwie z nich podtrzymywały kulejącą i pokrytą sadzą osobę będącą w środku. Jak się później dowiedziałam był to pan Wikowiak.


-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Hejka! Wiem, że krótko i za to bardzo przepraszam (ostatnio staram się nadrobić zaległe rozdziały tego opowiadania, bo trochę o nim zapomniałam ^-^) . Nie mogę się jeszcze do końca rozeznać ile tak naprawdę powinien zawierać treści jeden ogarnięty rozdział na bloga, dlatego następne postaram się pisać znacznie dłuższe. Jeśli macie dla mnie jakieś wskazówki (jestem świeżakiem w blogosferze i ogólnie w pisaniu) możecie zamieszczać je poniżej. 

Z góry dziękuję!
Bez odbioru
~ Maou